Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/271

Ta strona została skorygowana.
—   241   —

Kacyk miał na głowie zawój z czerwonej materyi. Zdjąłem mu ten zawój bez wszelkiej ceremonii, przywiązałem do lufy karabinu jednego z najbliższych wojowników i kazałem mu podnieść karabin w górę tak, aby materya mogła rozwinąć się na wietrze w kształt chorągiewki, poczem wziąłem swój sztuciec do ręki i rzekłem do kacyka:
— Wybiję kulami w tem płótnie tyle dziur, ile pan liczysz palców u obydwu rąk, przyczem wcale nie będę ładował nabojów. Baczność więc! zaczynam!
Oddaliłem się na sto kroków wstecz i dałem dziesięć strzałów ze sztućca do chorągiewki, celując tak, by kule podziurawiły ją w linii z dołu do góry.
Zanim jeszcze wróciłem do gromady, chusta znajdowała się już w rękach Desiérta, który razem z Peną podziwiał celność moich strzałów. Odebrałem mu ją z rąk i oddałem kacykowi, mówiąc:
— Proszę zobaczyć! Wystarczy to panu, czy też wybić jeszcze dziesięć dziur bez ładowania? Kacyk spojrzał na zawój, a następnie na mnie i na sztuciec systemu Henry’ego, poczem zrobił tak głupią minę, że omal nie wybuchnąłem śmiechem.
— Ależ, sennor... — wyjąkał, — dziesięć dziur.., bez ładowania?... Jak to być może? Przecie strzelbina pańska ma jedną tylko lufę... Chyba dyabeł w niej siedzi... Schowaj ją pan, niech się na nią nie patrzę, bo gotowa sama strzelać...
— Masz pan więc dowód najoczywistszy naszej potęgi. Nawet patrzyć pan nie chcesz na tę broń, a cóż dopiero będzie, gdy skieruję lufę jej do waszych ludzi?
— Pan przedtem strzelał z tego wielkiego karabinu? nieprawdaż?
— Tak jest.
— Dziękuję! on już jest strasznem narzędziem, ale to małe jeszcze od niego straszniejsze. Poczekajcie; rozmówię się raz jeszcze z towarzyszami.
I zwrócił się do Indyan, którzy więcej jeszcze, niż on, zdziwieni byli mojem szybkiem i celnem strze-