Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/296

Ta strona została skorygowana.
—   266   —

zaś zalesione, a miejscami świecące wydmami piasczystemi. Mimo, że droga była dosyć uciążliwa, Desierto przeznaczył tylko godzinę w południe na odpoczynek, poczem jechaliśmy w tym samym kierunku aż do wieczora. Na noc rozłożyliśmy się obozem u brzegu lasu i, spożywszy wieczerzę, pokładliśmy się spać. Nazajutrz, skoro świt, ruszyliśmy w dalszą drogę, przeważnie przez okolice pustynne.
Trzeciego dnia podróży przed południem zmienił Desierto kierunek drogi ku wschodowi i, ukazując mi ciemną smugę na horyzoncie, oznajmił:
— Patrz pan, zbliżamy się do dziewiczej puszczy leśnej. Dla przebycia jej trzeba byłoby przerąbywać po drodze przejście. Wśród tych gąszczów pełno jest jezior i bagnisk, nad któremi wznoszą się całe chmary owadów. Wątpię, czy plagę tę zniosłyby nasze konie, zmuszeni więc będziemy wyminąć ten obszar.
— A kiedy mniej-więcej staniemy na miejscu?
— Po południu. Obliczyłem, że dotrzemy do Laguna de Bambu dopiero wieczorem. Ponieważ jednak jechaliśmy bardzo prędko, będziemy więc u celu o parę godzin wcześniej.
— Teraz musimy mieć się na baczności, aby nas przedwcześnie nie spostrzeżono.
— O, jeszcze dość na to mamy czasu. Przypuszczam, że załoga Mbocovisów, złożona z czterdziestu ludzi, ma głównie za zadanie starać się o żywność dla kobiet i dzieci, a ponieważ las, w którym polują, leży po stronie północnej, niema więc obawy, abyśmy się z nimi teraz zetknęli. Powiem panu zresztą, kiedy wypadnie wysłać przednie straże.
W południe skręciliśmy znowu ku północy, a stary wytłómaczył nam, że przez to kołowanie skróciliśmy sobie drogę co najmniej o jeden dzień.
Jadąc rozległym stepem, przybyliśmy nad jezioro słone, na którego brzegach nie było ani śladu istnienia życia zwierzęcego lub roślinnego.
— Czy to Laguna de Serpente? — zapytał Pena.