Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/354

Ta strona została skorygowana.
—   318   —

obrócił się zaniepokojony i, spostrzegłszy nas, poznał widocznie, z kim ma do czynienia. Sendador bowiem z wszelką pewnością opisał swoim ludziom, jak wygląda największy jego wróg, to jest — ja. Na szczęście, obecność Aymary wprowadziła ich w błąd, tembardziej, że zwrócił się do nich ze słowami, których nie rozumiałem.
Nie chcąc bawić się w zbytnie ceregiele, skoczyłem z impetem pomiędzy nich — i w okamgnieniu leżeli już na ziemi. Aymara tymczasem, skinąwszy na Tobasów, chwycił jednego ze strażników za gardło, by nie krzyczał, a gdy w parę minut przybiegli Tobasowie, uporaliśmy się z jeńcami w kilka sekund.
W ten to sposób — można rzec — siedzieliśmy już na karku sendadora, a on o tem nawet nie przypuszczał. Z krawędzi skały widać było na dole obóz jego. Chiriguanosowie leżeli bezładnie na trawie, jak nieżywi, a opodal spał, oparty plecyma o ścianę, sendador.
W miejscu, w którem się w tej chwili znajdowaliśmy, spostrzegłem ułożone w kształt krzyża kamienie i domyśliłem się, że to zapewne grób brata Gomarry. Nieco dalej wiła się w dół ku jezioru wązka perć. Puściłem się tędy nieco naprzód, a znalazłszy ustronne miejsce, kazałem się tu ukryć moim Tobasom, ażeby, na wypadek, gdyby sendador cofnąć się przez perć ową usiłował, przecięli mu odwrót. Zaleciłem im też w takim razie strzelać najpierw ślepymi ładunkami, a dopiero w ostateczności ostrymi, przyczem zastrzegłem surowo, by oszczędzali sendadora.
Udzieliwszy im tej instrukcyi, wróciłem z Aymarą do towarzyszów, którzy byli wciąż ukryci.
Aymara radził sprzątnąć jeszcze jedną wedetę, lecz nie zgodziłem się na to, bo zresztą było to zupełnie zbyteczne; mieliśmy przecie sendadora w pułapce. Pozwoliłem sobie nawet na pewnego rodzaju brawurę i na dowód, że się go nie boję, puściłem owych czterech jeńców, których złowiliśmy przedtem. Rzecz prosta — biedacy czmychnęli w jednej chwili, ale... nie ku