Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/472

Ta strona została skorygowana.
—   430   —

jestem przyzwyczajony chodzić boso, nie odbywałem też kneipowskiej kuracyi... No, ale skoro już panu tak bardzo zależy, nie wzbraniam się...
— I mądrze pan robisz. Uszedłeś nam raz, ale drugi raz już mu się to nie uda. Zresztą prosiłbym mówić pocichu i iść za nami.
Zależało mi na zdjęciu butów Anglikowi jedynie dlatego, że wielkie jego chodaki pozostawiały zbyt widoczne ślady. Wstawszy z ziemi, wziął buty pod pachę i poszedł za mną. Kwimbo podążył za nami. Przybywszy na miejsce, gdzie były nasze konie, postanowiłem obejść się z jeńcem trochę surowiej.
— Wczoraj nie byłeś pan dla mnie zbyt uprzejmy i nie pozwoliłeś sobie towarzyszyć. Ale, jak pan widzisz, na nic się mu ten upór nie zdał, a skutki jego musisz teraz ponieść... Na to już niema rady. Wtargnąłeś pan do tego kraju, jako wróg; pomagałeś Sikukuniemu w napadzie na farmę Helmersów, i za to trzeba będzie nałożyć głową, jeżeli oczywiście zachowaniem się swojem nie spowodujesz mnie do wstawienia się za panem u moich przyjaciół. Co pan masz za interesy z głowaczem Kafrów?
— Good! toż to bardzo proste, sir — odrzekł potulnie. — Miałem do spełnienia pewne zadanie po tamtej stronie gór i natknąłem się po drodze na niego.
— Jakież to było zadanie?
— Handlowe... zapewniam pana.
— Nie mam powodu nie wierzyć panu. Ale i interesy handlowe są bardzo rozmaitej natury. Do kogo pan byłeś wysłany?
— Do... do... pewnego Holendra...
— No, no! niekłam pan, bo może być z nim bardzo źle! — zagroziłem.
— Mówię najoczywistszą prawdę.
— Taak? mówisz pan prawdę?... A ja sądziłem, że porucznik armii angielskiej, Mac Klintok, nie jest wcale Holendrem. No?
Milczał.