Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/489

Ta strona została skorygowana.
—   447   —

Zulowie uciekali przed lampartem. Wystrzeliłem, Jan również. Nastała cisza. Niebawem jednak dał się słyszeć odgłos kopyt końskich; jacyś dwaj ludzie uciekali w pole.
— Umykają! — krzyknął Jan. — Dwóch, a może nawet trzech, bo i przy koniach był zapewne jeden. No, ale reszta powędrowała do piekła. Już ja wiem, co mój Tifel potrafi!
— Wiem, że jednego ze zbiegów trafiła moja kula — rzekłem.
Jan chciał coś na to odpowiedzieć, gdy wtem w pobliżu mnie zatrzeszczały sztachety. Myśląc, że to jeszcze jeden z Zulów, podniosłem kolbę, gotową do ciosu. Nie był to jednak Zulu, lecz lampart. Rozwścieczony drapieżnik rzucił się na mnie nagle i obalił mię na ziemię.
— Tifel! — krzyknął Jan.
Ale rozjuszone zwierzę, snadź zasmakowawszy w krwi, nie usłuchało wezwania i, zatopiwszy ostre swe pazury w moje ramię, zamierzało chwycić mię straszliwymi zębami za krtań. Na szczęście nie straciłem przytomności umysłu. Leżąc pod lampartem, chwyciłem go obydwiema rękami za głowę i przycisnąłem z całej siły do siebie, a nogami objąłem zwierzę wpół, jak w kleszcze, obezwładniając mu w ten sposób tylne łapy. Rozumie się, że taka pozycya nie trwałaby długo i silny a rozwścieczony napastnik zmógłby mię wkońcu niechybnie, gdyby nie Jan, który chwycił koniec łańcucha od obroży lamparta i szarpnął nim tak, że zwierzę jeno furknęło w powietrzu, uderzając o parę kroków dalej o sztachety.
Czytałem nieraz o śmiałkach, którzy z gołemi rękoma rzucali się na lwa i wychodzili z zapasów z nim zwycięsko, — nie dowierzałem jednak tym opisom. Obecnie, sam doświadczywszy podobnego wypadku, uwierzyłem w prawdziwość opisów. Bo oto, gdy zerwałem się z ziemi z gotowym nożem na wypadek, gdyby zwierz raz jeszcze rzucił się na mnie, ze zdumieniem stwierdziłem, że Jan, wziąwszy bestyę pod swe