Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

obecny był major Orbanez. Gdy konie miały ruszyć, popełnił nieostrożność i zawołał:
— Szczęśliwej drogi do Tuli!
Jeźdźcy nie zwrócili na ten okrzyk uwagi, usłyszeli go jednak dwaj inni ludzie. — — —
Tuż przed dziewiątą Kurt i André ruszyli do Emilji. Jak zresztą we wszystkich miastach meksykańskich, nie było w Queretaro kamiennych chodników. Szli więc krokiem prawie bezszelestnym.
Nagle usłyszeli wołanie:
Ratun — — —
Zatrzymali się.
— Cóżto takiego? — zapytał André.
— Ktoś woła o pomoc — powiedział Kurt. — Mam wrażenie, że to kobieta.
— Nie dokończyła słowa. Zakneblowano jej usta.
— Musimy jej pomóc. Naprzód!
— Baczność! Podkradnijmy się wolno i cicho.
Starając się zachować największą ciszę, posuwali się naprzód. Dotarłszy do bramy, stojącej otworem, ujrzeli grupkę ludzi, która właśnie ruszała.
— Szczęśliwej drogi do Tuli! — zawołał ktoś.
W okamgnieniu znalazł się Kurt obok nieznajomego i chwycił go, wołając:
— Co się tu dzieje, łotrze?
— Nic! — syknął schwytany. Wykonał szybki ruch: Kutrowi pozostał w ręce tylko strzępek odzieży. Ten, który ją miał na sobie, zbiegł.
— Ucieka! — zawołał André, gotując się do pościgu.

123