Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

Człowiek, stojący obok, szepnął:
— Więc to naprawdę kopja?
— Dosłowna. Cóż wy na to, sennor?
— To dla mnie niepojęte. Przecież tylko Miramon znał treść rozkazu.
— Pisał go w waszej obecności?
— Tak. Nikogo prócz mnie nie było. Gdy Miramon skończył, natychmiast ruszyłem w drogę.
— Czyżby generał mówił z kimś o treści rozkazu? Czyżby sam... — oh, nie, to być nie może! — Zwracając się do Kurta, zapytał: — Czy wiadomo sennorowi, jaką drogą rozkaz ten dostał się w ręce waszych ludzi?
— Owszem, lecz wyraźnie zabroniono mi o tem mówić.
Ta rozmowa w borze miała istotnie charakter niesamowity. Blask małej latarki oświetlał twarz wzburzonego majora. Reszta jego ludzi oraz Kurt tonęła w ciemnościach nocy.
— Jesteście otoczeni — przerwał Kurt długie milczenie. — Niema mowy o ucieczce, więc poddajcie się, aby uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi.
— Piekło i szatany!
Major rzucił latarkę na ziemię i zaczął deptać nogami. Otaczających go oficerów oraz część zgrupowanych dokoła Kurta żołnierzy ogarnęła również szewcka pasja. W obozie rozległ się groźny pomruk.
— Spokój! — syknął major. — Trzeba się mieć na baczności. — Zwracając się do Kurta, zapytał: — Kto nas otoczył?

69