Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Janosik król Tatr.pdf/125

Ta strona została przepisana.

wierzchu okręconych, jak siały pod lasami i w lasach grzyby trujące.
Mord jął się szerzyć. Zabijano się o kawałek placka owsianego, o kwartę mąki. Lada kłótnia, lada spór krew wytaczały, a dawne zemsty wiały jak wicher. Ludzie się mścili na sobie, jakby lękając się, że umrą i nie zdążą.
Ginęło Podhale.
Na to ginięcie zaś patrzały spokojnie Tatry.
A na Tatry patrzał Janosik Nędza Litmanowski.
W niemej głuchej zapamiętałości siedzieli wieczorem przed chałupą pod jaworem oboje rodzice Janosika i ponurzy Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie.
Im jeść nie chybiało, bo na Węgry po zbóju chodzili, ale trapiło ich powszechne utrapienie góralskie. Siedzieli na ławie koło jaworów, popodpierali brody na rękach i kolanach i myśleli.
Pod domem zaś na ławie, wyciągnąwszy bose nogi przed siebie, choć dopiero kwiecień był, i założywszy ręce za przypory u portek, siedział Janosik, obok Sablik stary na ławie, siedząc pogwizdywał.
Obaj patrzyli przed siebie wgórę na Tatry, gdzie słońce zachodziło, czerwono-fioletowe i chmurne.
Gdy oczy ich tam w przestrzeni, nad wierchami zeszły się i dusze zrozumiały — wydobył stary Sablik z rękawa od czuchy gęśliki i grać począł.
Grał stare odwieczne nuty, jakie strzelcy i zbójnicy niegdyś tam, w praczasie grywali.
A gdy jedna i druga godzina minęła i na niebie już wśród chmur gwiazdy świecić zaczęły, ozwał się Janosik do towarzyszy:
— Chłopcy, pójdziemy na wojnę...