Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

z drzewca oderwał i na powietrzu rozbił. A w dali huczą grzmoty, jak działa... Błysło...
A tam, wieczne miasto, kopuła św. Piotra i awentyriskie ruiny i niebo ciche, przejrzyste i srebrno-błękitne.
Dusza mi tonęła w tym obrazie. Chciało mi się cały ten świat wziąć i wchłonąć w siebie, jak wówczas, kiedym z jednego z tatrzańskich wierchów widział całą przestrzeń widnokręgu pod srebrzysto-siwą, niezmierną mgłą, jakby się jakieś morze wydźwignęło ogromne i legło na skałach spokojne, nieruchome, senne; wysoko w mgławicy bezpromienny, matowy krąg słońca; w dali gdzieś równia nizinna, wyłaniająca się z pod mgły, pełna złotego zboża i ciemnych lasów, jak sen; wkoło, w wielkiej, oderwanej od wszystkiego, absolutnej pustyni, gdzieniegdzie sterczące szare szczyty, jak skalne wyspy nad morzem. Potem z podniebnej mgławicy wydarło się skosem słońce i rzuciło z jednego krańca pęk promieni: srebrzysto-siwa przestrzeń powlekła się poblaskiem, jak złotą pajęczyną, szczyty zaróżowiały lekko i zwiewnie i zaczęły się zdawać czemś powietrznem i kołysanem w pustce. W jednem miejscu przedniała mgła: ukazały się ciemne ściany, ścięte, prostopadłe, również powietrzne i jakby rozkołysane. Szły gdzieś w dół, w otchłań. Potem wiatr w in-