Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.
NA WEZUWIUSZU.

Pewnej wiosny, ze szczytu Wezuwiusza patrzałem na morze.
Był zachód słońca. Fala, cicha, jak sen, grała w kolorach złota, ponsu i szafiru.
Nieruchome, spokojne, małe okręty rybackie, łowem korali zajęte, bieliły się żaglami na wodzie, pochylone na bok, podobne do nenufarów, kwitnących na jeziorze.
Cicho było dziwnie.
W dali widać było Neapol, od zachodzącego słońca różowy, i hen, aż ku Polom Elizejskim, szła przestrzeń błękitniejącej w zmierzchu, zamyślonej ziemi. Kapryjskiej wyspy skała podnosiła się z morza, lekko różowa i cieniem przesłana podłużnym; nad Sorrentem i zatoką morską, śniegiem u szczytu srebrzyła się góra Świętego Anioła, i hen od niej biegły olbrzymim kręgiem, fioletowo-niebieskie i różowo-pozłociste kopy gór włoskich, podobne do rozkołysanych fal oceanu.