Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

gną się ku ziemi. Nawet strumień ciszej szemrze i wiatr ucieka!... Ha!

ARTUR.

Panno Anno!

ANNA (gorączkowo).

Słyszysz pan? Słyszysz pan? Coś jakby czołgało się z cichym szelestem po szklannym, wilgotnym dachu cieplarni... coraz bliżej, coraz bliżej... Nie! To nad siły!... (Zasłania oczy).

ARTUR.

Doprawdy, pani...

ANNA.

Nie patrz pan, nie patrz pan!

(W tej chwili we drzwiach staje Leon, niewidziany przez Artura i Annę. Chwilę stoi, poczem posuwa się po cichu ku rozmawiającym, zatrzymując się kilkakrotnie. Widocznem jest, że odczuwa coś, co go niepokoi).
ANNA.

Tam w ciemnościach świecą wielkie, okrągłe, krwawo iskrzące oczy... Boże!... (Słania się, Artur podtrzymuje ją ramieniem).