Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

częło iść tu, ku wybrzeżom, po lodzie i śniegu. Patrzałem na nich, jak stawali się coraz więksi, ale nie mogłem poznać, ktoby to był? Wtem, kiedy lód się skończył i zaczynała się woda, jeden z nich zatrzymał się na skraju lodu, jakby się dalej iść lękał, drugi począł iść po wodzie, jakby po twardej ziemi. Wtedy zdjął mnie nagły strach, zerwałem się i w tej chwili poznałem ich: ten, który szedł po oceanie, to był Gerard; ten, który się zatrzymał na zrębie lodu, to był... (spogląda na Maryę niepewnym wzrokiem i kończy ciszej) — Karol... (Pauza).

KSIĄDZ.

Śniło ci się, ale co za dziwny sen...

ANDRZEJ.

Musiało mi się chyba śnić, wuju Anzelmie, ale nigdy nic we śnie tak wyraźnie nie widziałem. W chwili, kiedym się zrywał, widziałem, choć to było daleko, twarz Gerarda i Karola tak dobrze, jak wasze widzę; bladzi byli śmiertelnie, jak trupy.

MARYA.

Dziwny sen... Wuju Anzelmie, a jeśli to nie był sen...

KSIĄDZ.

A cóżby innego być mogło?