Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

niósł mnie ku sobie, przycisnął mi usta do czoła i szepnął: moja droga, moja biedna Maryo... Więcej nie mógł mówić; głos zadławił mu się w gardle i dwie wielkie łzy spadły mi na twarz z jego oczu... (Przerywa i tłumi płacz, który ją chwyta).

KSIĄDZ.

Biedne dziecko...

MARYA (po chwili).

Potem odsunął mnie, aby wyjść... Wszystko było już gotowe do drogi na łodzi, która podwoziła do okrętu Sama mu przygotowałam, jak zawsze... Od drzwi uśmiechnął się smutno, posłał mi pocałunek ręką od ust i rzekł: bądź zdrowa... Opadłam na ławkę bez sił... Kiedym wybiegła z domu, już łódź ich obu wiozła na okręt. Gerard pozdrowił mnie jeszcze czapką; Karol siedział przy sterze z głową spuszczoną na pierś i patrzał w wodę... Odpłynęli... (Pauza).

KSIĄDZ.

Jeśli zginęli, Boże broń, mówmy modlitwę za ich dusze. (Mówi półgłosem, Andrzej za nim powtarza). Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie, a światłość wiekuista niech im świeci na wieki wieków. Amen. (Pauza. Ściemnia się).