Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

z niezwalczoną otuchą twierdzili, że poznają starego przyjaciela w każdym drzewie, co pozdrawiało ich surowym milczeniu, lub też że dostrzegają rozpadliny, jamy czy ścieżki o znanym wyglądzie na jednostajnej białej przestrzeni, wśród czarnych pni niczym się od siebie nie różniących.
Po godzinie czy dwóch — stracili bowiem miarę czasu — zatrzymali się zniechęceni, zmordowani, nie mając pojęcia gdzie się znajdują i usiedli na obalonym drzewie aby trochę wytchnąć i obmyśleć co należy robić. Byli rozpaczliwie zmęczeni a przytym pokryci sińcami, wpadli bowiem do kilku jam i przemokli do suchej nitki. Śnieg zdążył już pokryć ziemię grubą warstwą, że zaledwie mogli z niego wyciągnąć małe łapki, drzewa zaś rosły coraz gęściej i robiły się coraz bardziej do siebie podobne. Las zdawał się bez początku ni końca, nie dostrzegali w nim żadnej różnicy, a co gorsza zdawał się nie mieć wyjścia.
— Nie możemy tu długo siedzieć — postanowił Szczur. — Musimy się zdobyć na wysiłek i zrobić to lub owo. Jest straszliwie zimno, a śnieg będzie niebawem tak głęboki, że nie zdołamy przebrnąć przez niego. — Rozejrzał się wkoło z głębokim namysłem. — Posłuchaj — ciągnął dalej — co mi przyszło na myśl. Przed nami widzę coś w rodzaju doliny, gdzie grunt wydaje mi się falisty, nierówny, pagórkowaty. Zejdźmy tam i postarajmy się znaleźć jakieś schronienie, jakąś rozpadlinę lub norę o suchej podłodze, zabezpieczoną od