Strona:Klemens Junosza-Buda na karczunku.pdf/272

Ta strona została uwierzytelniona.

jak po ogień, na momencik; ona także latem czasu nie miała, gdyż całe kobiece gospodarstwo spoczywało w jej rękach, tem więcej, że babka jakoś osłabła i widocznie zdrowie traciła.
Wincenty również niedomagał, chodził wprawdzie do roboty, ale już ruchy miał powolne, chód ociężały. Nieraz siadał na ganku przed domem, albo w polu na kamieniu i siedział długo zamyślony.
Jednej niedzieli, po południu, Hanusi do siebie zawołał.
Taką miał minę poważną, prawie surową, że dziewczyna zlękła się, stanęła przed nim drżąca, zapłoniona, nie mogąc się domyśleć, dlaczego dziadek, zwykle uśmiechnięty i łagodny, tak dziwnie patrzy.
Myślała, że gniewać się na nią będzie, a tymczasem on przyciągnął ją do piersi, pocałował w czoło i rzekł:
— Siądź, Hanusiu.
Dziewczyna, nie przyzwyczajona, żeby wobec dziadka, zwłaszcza będąc przez niego zawołana, siadać — zawahała się, ale on łagodnie powtórzył.
— Siądź, proszę. Ja, moje dziecko, chciał-