Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/208

Ta strona została uwierzytelniona.

stąpiono je nowemi, z których jeden, z samych centofolij, był gruby, jak dobrej więzi snopek.
Grzechem byłoby żałować róż, gdy jest ich taka masa w ogrodzie. Kilkadziesiąt krzaków potężnych, a wszystkie, jakby oblepione kwiatami.
Bukiety robiły panienki popołudniu i spryskały je wodą, żeby na przybycie gości wyglądały świeżutko.
Jadwinia ciągle spoglądała na zegar, panna Zofia udawała, że ją czas niewiele obchodzi i na zegar wcale nie zwracała oczu, ale to tylko taki wykręt panieński. Nie patrzyła na zegar, ale po słońcu, po cieniu, jaki od drzew padał, wiedziała doskonale, która godzina, i wiedziała również dobrze, że czas się wlecze, jak żółw. Zauważyła także, iż kalafiory mają bardzo sucho, i że trzeba je dobrze podlać, wciąż też chodziła tam z polewaczką-
Prawdę rzekłszy, kalafiory mogłyby się jeszcze ze dwa dni bez podlewania obejść, ale zagonek, na którym rosły, znajdował się tuż przy parkanie, na końcu ogrodu, a ztamtąd był widok na drogę.
Oczekiwani goście nie spieszyli jakoś, bo słońce schylało się coraz niżej, a ich ani widać.
Naraz dało się słyszeć ujadanie psów we wsi.
— Pewnie jadą! — zawołała Jadwinia.
— Może — odrzekła siostra, udając obojętną.
— Zobaczę!