Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/101

Ta strona została uwierzytelniona.

Posiedział przez chwilę i znów się w stronę miasta skierował, szedł machinalnie, nie patrząc nawet przed siebie, pogrążony w myślach bardzo smutnych. Dreszcz nim wstrząsał.
Wstąpił do cukierni, by się szklanką herbaty pokrzepić i rozgrzać. Na zwykłem swojem miejscu siedział Herman i udając, że czyta gazetę, wszystkich przechodzących lustrował. Widział też doskonale i Kwiatkowskiego, ale go nie zaczepił. Zastawił się gazetą i udał, że z niezmiernem zajęciem czyta. Kwiatkowski zbliżył się do niego.
— Dzień dobry — rzekł.
— Dzień dobry, co pan o tej porze tu robisz?
— Jestem obecnie panem swego czasu.
— Ah, więc już się węgle skończyły?
— Od kilku dni straciłem posadę.
— Nic nie wiedziałem, no proszę! Poróżniliście się pewnie, szlachecka krew zagrała. O cóż wam poszło?
— Rozeszliśmy się bez sprzeczki w dobrej harmonii. Powodem są ciężkie czasy. Właściciel sam zajmować się będzie składem, dopóki go nie sprzeda, lub nie zwinie.
— Ja zawsze mówiłem, że to efemeryda. Istotnie chwilowe, tymczasowe, ale nie myślałem, żeby tak krótko. Cóż pan robisz teraz?
— Nic, mam zamiar się starać.
— Staraj się pan, staraj, życzę powodzenia.
— A panby nie mógł stosunkami swemi dopomódz mi w tem, bo co się tyczy kolei, to już wszystkie złudzenia straciłem.