Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/134

Ta strona została uwierzytelniona.

set, co mi to szkodzi, poproszę o tysiąc, kiedy taka dobra to trzeba korzystać. Podziękowałem, ona zaprasza na kawę.
Bardzo dobrze; nalała mnie szklankę, sobie drugą, chleb był wyborny, masło świeże, jemy więc, pijemy, ja wzdycham, a jej łzy płyną po twarzy. Co to jest, pytać nie śmiem, może sama wyjaśni. Po kawie zaczyna kochana ciotunia ogródkiem, zdaleka, że czuje się bardzo opuszczoną, samotną, że jej się samej jednej przykrzy, że nie jest jeszcze stara, że ma prawo do szczęścia, że z pierwszym mężem niebardzo jej było rozkosznie.
— Aha... za mąż poszła.
— Niezupełnie, ale czekaj pan. Opowiada dalej, że pod miasteczkiem jest folwark niewielki, że go dzierżawi niejaki pan Wincenty, też wdowiec, bardzo porządny człowiek, bardzo dobry gospodarz, że się do niej przywiązał, ona do niego także — no i że ma być wesele. Nie wypadało się skrzywić, owszem, trzeba było okazać radość. Winszuję więc.
— I jabym to samo zrobił na pańskiem miejscu.
— Ciekawym cobyś pan zrobił dalej? Ja jej winszuję, jak komu dobremu, a ta jak skoczy, jak zacznie na mnie krzyczeć: a ty taki, owaki, takiśty siostrzeniec, taki kuzyn! Myślałem, że mi oczy wydrapie.
— Czy pomięszania zmysłów dostała?
— I ja tak sądziłem z początku, ale wyjaśniło się, że nie. Więc wołała: tego mi winszujesz, że on mnie opuścił, że nie wiem gdzie się