Strona:Klemens Junosza - Hafciarz.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.
—   113   —

Nie można przecież być sobkiem i egoistą, trzeba niekiedy poświęcić trochę czasu i fatygi dla dobra ludzkości. Wdzięczna ludzkość tytułami za to płaci — i oto mamy prezesów od rozmaitych rzeczy, nawet od tak ciężkiej plagi świata, jak naprzykład cholera.
Czynność się kończy, ale tytuł pozostaje; zrasta się niejako z człowiekiem, który chwilowo go nosił, przylepia się do niego — i już nie ma sposobu go oderwać, ani odskrobać — zostaje do śmierci.
Ten, niewinny zresztą, objaw uprzejmości, pociągał za sobą konieczność pewnych reform w rozmowie, omówień, zastępowania wyrazów prostych i szorstkich delikatnemi, które w gruncie rzeczy miały to samo znaczenie co i szorstkie, jednak brzmiały jakoś delikatniej, łagodniej, nie tak twardo.
Jakże bo naprzykład, słysząc, że ktoś opowiada o najbardziej nieprawdopodobnych wydarzeniach, w których jakoby sam grał ważną rolę, powiedzieć:
— Szanowny panie radco dobrodzieju — kłamiesz.
Na żaden sposób nie wypada, byłaby to bowiem impertynencya gruba: ale jeżeli powiedzieć z uprzejmym uśmiechem:
— Pan dobrodziej bardzo zręcznie haftuje — to zupełnie inaczej wygląda.
Takim sposobem „haftowanie” stało się synonimem kłammstwa, a „hafciarz” — kłamcy.
Mówiono niegdyś, że w sztuce ubarwiania i malowniczego przedstawiania fantastycznych wydarzeń celowali myśliwi — przekonanie to utrzymuje się i po dzień dzisiejszy, ale już nie słusznie.
Dawniej było co innego: ogromne lasy, gruba zwierzyna, stąd i łatwość o niebezpieczną przygodę, stąd i kanwa do „haftu”. Strzelba mogła spalić na panewce, wobec rozjuszonego odyńca; niedźwiedź zdradzać chęć uściskania człowieka, w swoich łapach potężnych; wilki zwabione kwikiem prosięcia, zbiegały się w takiej ilości, że zamiast polowania — bywały krwawe tragedye.
Ileż to naprawdę przygód mógł mieć myśliwy ówczesny, zamieszkały w ustronnym dworku, wśród borów nieprzebytych — a ile przy odrobinie fantazyi, mógł dla własnej chwały i podziwu sąsiadów dokomponować?!