Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

— To mój obowiązek — rzekł nakładając rękawiczki — obowiązek, a nawet poniekąd potrzeba serca. Serce mam gołębie, pani Kowalska to może poświadczyć!
— Sama widzę, że pan jesteś człowiek bez żółci.
— Staram się, staram.... a teraz żegnam panią dobrodziejkę. Wymknę się cichaczem przez przedpokój, żeby mnie panna Franciszka nie widziała. Niech się wypłacze i wyzłości, to jej ulży.
— Delikatność pańska jest godna podziwienia.
— O! cóż znowu?! Najzwyczajniejsza rzecz na świecie. Żegnam panią dobrodziejkę, do nóżek upadam, żegnam.
— Na długo?
— Będę się starał, w jak najkrótszym czasie złożyć pani dobrodziejce moje uszanowanie.


VIII.

Przy ulicy Miodowej w Warszawie, była a może i jest jeszcze restauracyjka, brudna, ciemna, pełna dymu z papierosów i cygar. Gromadzą się w niej goście nie wyborowi, ale liczni, zwłaszcza w godzinach przedobiadowych, a najbardziej między jedenastą z rana, a trzecią; wtedy trudno w niej wolne miejsce znalezć.
Wszystkie stoliki zajęte, przy każdym dwóch lub kilku ludzi rozmawiających cicho, szeptem, albo też kłucących się zawzięcie.
Co jest charakterystyczne, że w owej restauracyi nikt o jedzeniu nie myśli. Nie słychać brzęku talerzy, natomiast kieliszków z wódką i kufli z piwem służba nie może nastarczyć.
Nikt tu nie przychodzi na jedzenie, lecz na naradę, a że nie wypada nie dać nic utargować gospodarzowi, więc pije.
Schodzą się tam pokątni doradzcy, faktorzy i różne zagadkowe osobistości, których jedynem zatrudnieniem jest wystawanie przed sądem, węszenie po korytarzach hypoteki, podedrzwiami kancelaryj regentów.
W owej restauracyi obrabiane bywały zazwyczaj takie interesa, które nie dałyby się załatwić jawnie w kancelaryi prawdziwego adwokata lub regenta.
Tumaniono tu chłopów i kolonistów, lokowano drobniejsze sumki na nieistniejące hypoteki, dyskontowano weksle małoletnich, cedowano należności, których wartość znaczyła tyle co nic, operowano ze świadomością fałszowanemi podpisami ojców i matek, o których wiedziano, że nie zechcą gubić lekkomyślnego synka, faktorowano, facyendowano, wyszukiwano rządzców i kasyerów z kaucyami.
Wielkie miasto, jak wielka rzeka, ma swoje męty.
Jednego dnia, na jesieni, do owej restauracyjki wszedł pan Marcinkowski.
Dzień był pochmurny, padał drobny deszczyk, w ciemnej knajpce zapalono gaz bo inaczej nie byłoby można nic widziéć.
Marcinkowski usiadł przy małym stoliczku, kazał sobie podać kufel piwa, zapalił cygaro i z niepokojem ciągle ku drzwiom spoglądał.
Po chwili wszedł żydek, z czarną bródką, sprytnemi oczami, w zaszarganym chałacie i zbliżył się do stolika, przy którym siedział nasz znajomy.
— No i cóż? — zapytał Marcinkowski — znalazłeś?