Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

kilku dniach powrócił przepraszający, pokorny, aby wejść na drogę układów. Proponował trzecią część, połowę; płakał, mówił że jest biedak, że na kilku niefortunnych spekulacyach wszystko stracił, w rezultacie dokazał tyle, że pani Kowalska opuściła mu część szóstą i dokument został wycofany.
Na wdowę po rzeźniku, a raczej na jej majątek, od dość dawna stary dependent miał oko, widząc więc, że z sukcesyi nic nie będzie i że o Frani nie ma co marzyć, udał się odrazu do pani Szlange i bez żadnych wstępów wprost zaproponował jej spółkę matrymonialno-handlową, na co jejmość bez wahania przystała. Ułożyli punkta intercyzy przedślubnej, postanowili nabywać puste place i budować domy na współkę. To był główny cel małżeństwa. Mimo tego pan młody postanowił w dalszym ciągu pracować u regenta i prowadzić różne operacye finansowe w dotychczasowym zakresie, pani młoda zaś miała nie porzucać dotychczasowego procederu i przy pomocy zwiększonej liczby czeladników, uszczęśliwiać ludzkość wędlinami w najlepszym gatunku.
Przygotowania przedślubne trwały niedługo, po kilku tygodniach szczęśliwe stadło zdołało już stoczyć pierwszą walną batalię o rachunek, w którym po sprawdzeniu okazała się niewielka omyłka na korzyść pana domu.
Okazało się, że aczkolwiek mąż jest bardzo biegły w rachunkach, choćby najbardziej zawikłanych jednak żoneczka w pole wyprowadzić się nie da.
Plotkarki miejskie długo o młodej parze mówiły, ale potem stało się coś nowego i państwa Marcinkowskich pozostawiono w spokoju.


XI.

Jest piękny, słoneczny dzień letni. Cichy wietrzyk trąca łagodnie listki lip starych, rozłożystych, które już wieki czasu przetrwały. Wśród listków, kwiecie gęste, roznosi dokoła upajający słodki zapach, dziesiątki tysięcy pszczół z brzękiem głośnym zabiera na kosmate łapki delikatny pyłek kwiatowy. Za lipami ogród owocowy się ciągnie a z drugiej strony, od domu trawnik obszerny, równy, świeżo skoszony, pachnący, tuż przy nim rabatki z kwiatów, krzaki róż, klomby bzów już okwitłych i jaśminu.
Zwyczajny ogród wiejski. Kwiaty w nim pospolite, drzewa swojskie, zwykłe i stare, ścieżki niewygracowane starannie, ale powietrze krzepiące, cień miły, zapach upajający; słońce świeci jasno, ptaszki świergocą goniąc się po gałązkach, motyle różnobarwne unoszą się nad kwiatami.
Wszędzie życie, wszędzie wesele, cała przyroda tchnie młodością. Kołysze się dojrzewające zboże na polach szumią lasy, pachną łąki, szemrze woda w strumieniach i w rzeczułce.
Troje dzieci biega po trawniku, bawiąc się i śmiejąc. Zrywają kwiatki, wieńce wiją, dobrze im i wesoło, bo nie mają jeszcze świadomości, nie mają przeczucia nieszczęścia jakie wisi nad niemi. Na progu życia, prawie nie wiedzą o śmierci, a ta śmierć krąży już koło domu, zagląda do okien, zbliża się coraz bardziej, aby rozbić rodzinę, zabrać kochającą żonę mężowi, dobrą matkę dzieciom, zburzyć gniazdko pracowicie, poczciwie zbudowane.
Niezadługo już, lada dzień, jękną smutnie dzwony wiejskiego kościołka, zabrzmi rozdzierająca serce nuta psalmu a czarna trumna zakołysze się na barkach dobrych ludzi.