Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

Na środku tego zaimprowizowanego maneżu stał sam pułkownik. Twarz miał ogorzałą, nos orli, a usta zasłonięte długiemi białemi wąsami. Ubrany był w biały, opięty surdut, buty z cholewami, a na głowie miał furażerkę wojskowego kroju. W ręku trzymał szpicrutę, którą gniewnie poruszał ilekroć koń niedobrze wykonywał ewolucye, lub który chłopak zaniedbywał się na siodle.
Marszczył się wówczas stary, komenderował »stój!« a zbliżywszy się do niepojętnego ucznia, tłómaczył mu zasadę, nie szczędząc przy tem różnych komplementów.
Dziś jakoś pomyślnie skończyła się lekcya i pułkownik w dobrym był humorze, bo chłopcy się starali zadowolnić starego. Kazał im zejść z siodeł, przeprowadzać konie powoli żeby ostygły, a sam usiadł na ganku, fajeczkę zapalił i patrzył...
Drzwi otwarły się zcicha i ukazała się w nich nasza znajoma z porannej wycieczki. W czarnych, lśniących włosach miała wpiętą maleńką szkarłatnej barwy różyczkę, na twarzy igrał uśmiech.
Pocichu stanęła za krzesłem starego i z nienacka obydwiema rączkami zakryła mu oczy...
— A jesteś panna? rzekł śmiejąc się, gdzieżeś to tak wędrowała od rana?
— Ach, dziaduniu kochany, byłam we młynie, u tej biednej chorej, woziłam jej właśnie krople, które dziadzio tak zachwalał na febrę.