Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

Tak może się znaleść chyba tylko niedźwiedź, lecz nie stały mieszkaniec salonów, po których ślizkich posadzkach umie się z taką łatwością przesuwać.
Takie czyniąc sobie wyrzuty, szedł młody człowiek przez ścieżkę wydeptaną wśród zielonej łąki, a ścieżka ta wiła się wśród upstrzonej kwiatami zieleni i niknęła w małym lasku brzozowym.
Zaraz też za laskiem widać było duży dwór murowany o piętrze, dwór do którego wiodła szeroka lipowa aleja. Wyglądał on na pańską rezydencyą, ale przypatrzywszy się bliżej znać było, że już owa »rezydencya pańska« dotkniętą została zębem czasu, a z walących się opodal zabudowań folwarcznych, z porozbieranych płotów, wiał duch zniszczenia. Znać tu było nieład i upadek.
Wszakże przed stajnią, której ściany popodpierano kołkami, stangret mył nową karetę — a na werendzie przed tak zwanym pałacem, wyfrakowany lokaj nakrywał do herbaty.
Słońce dość już się wzbiło wysoko — w pałacu wstawano dopiero. Najpierwsza na werendzie ukazała się sama pani domu, w eleganckim suto koronkami obszywanym negliżu, za nią wysunęła się sucha i sztywna miss, prowadząca za rękę bladą, dziesięcioletnią dziewczynkę — wreszcie nadszedł gospodarz, młody jeszcze, lecz zwiędły i znużony, czy może też znudzony życiem przedwcześnie, a nakoniec nie przyszła lecz przybiegła wesoła, szczebiocząca nieustannie panienka. Była to kuzynka pani domu, przybyła tu na lato.