Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —

Cichy domek ożywił się, wesoła rozmowa płynęła swobodnie, podróżni zapomnieli o przebytych niewygodach, dziadek i babka o spóźnionej godzinie, a panna Kamilla od dawna nie była tak ożywiona i wesoła, jak tej nocy. Bo istotnie była to już, zwłaszcza jak na wiejskie zwyczaje, noc późna; zegar wskazywał pierwszą, ale w gwarze rozmowy nikt nie zważał na jego miarowe gdakanie, na posuwanie się, wskazówek, ani nawet na dzwonek dźwięcznie ogłaszający godziny.
Dawni wspólni znajomi, stosunki majątkowe i rodzinne, wspomnienia z czasu pobytu panny Kamilli na pensyi w Warszawie — dawały niewyczerpany temat do rozmowy. Pytanie za pytaniem goniło, odpowiedzi mijały się, jak jaskółki w locie, coraz to rozbrzmiewał dźwięczny śmiech panny Kamilli, budził wesołość jędrny koncept dziadka.
— Bójcie się Boga, toż już trzecia! zawołała pani Ewelina. — Czy zawsze tak późno spać chodzicie?
— Spalibyśmy od sześciu godzin, pani dobrodziejko — rzekł dziadek — gdyby nie szczęśliwa przygoda, która państwa do nas sprowadziła. Szczerze wdzięczni jesteśmy za to urozmaicenie naszego monotonnego życia.
Na drugi dzień dziadek, jak zwykle, wstał rano, chodził na palcach, całej służbie nakazał ciszę, aby gości warszawskich nie przebudzić,