Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

kapryszę, a Stefan powrócił, zanim mój okres dąsów minął. Nie chciałam go wysłuchać, nie chciałam mu wybaczyć; wtedy odszedł — ale już na zawsze; był zbyt dumny, ażeby raz jeszcze powrócić. Teraz nastąpiły kaprysy... już nie bez powodu. Należało może wezwać go, lecz nie chciałam się upokorzyć — byłam równie dumna, jak on. Duma i kaprysy to zła spółka, Aniu. Nigdy już nikogo nie pokochałam i wolałam pozostać starą panną, niż wyjść zamąż za kogokolwiek innego. Dziś wydaje się to wszystko snem tylko. Z jakiem zrozumieniem spoglądasz na mnie, Aniu. Tak odczuwać potrafi tylko siedemnastoletnia istota! Nie wyolbrzymiaj jednak tego. Pomimo przeżytej tragedji jestem obecnie zadowolona i zrównoważona. Czułam się nieszczęśliwą w najwyższym stopniu, gdy uświadomiłam sobie, że Stefan nigdy nie wróci, ale zranione serce w życiu codziennem nie jest ani w części tą tragedją, co w powieściach. Możnaby je porównać z bolącym zębem, choć nie wyda się to poetycznem porównaniem. Od czasu do czasu ból chwyta od czasu do czasu wywołuje noc bezsenną, ale w przerwach pozwala radować się życiem i marzyć i chrupać cukierki. Teraz rozczarowałaś się, prawda? Nie jestem już dla ciebie tak interesującą, jak wydawałam ci się pięć minut temu, kiedy wierzyłaś, że jestem wciąż ofiarą tragicznych wspomnień, bohatersko ukrywanych pod maską wesołości. To jest najgorsza... a może najlepsza strona życia codziennego. Nie pozwala ci być nieszczęśliwym do głębi, wciąż stara się dać ci trochę uciechy i zadowolenia, nawet gdy już przeznaczonem ci jest być zgnębionym i złamanym... Czy te karmelki nie są pyszne? Zjadłam ich o wiele za dużo, ale nie mam zamiaru powiedzieć sobie „stop“.
Po krótkiem milczeniu rzekła porywczo:
— Gdy przy pierwszem naszem spotkaniu wspomniałaś o synu Stefana, słowa twoje wywarły na mnie duże wrażenie.