Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

drogę do Cutbertów, Ania ujrzała coś, co jej odrazu zasłoniło piękno krajobrazu.
Przed niemi rozciągało się obszerne pole pana Harrisona: szaro-zielone owsy — wilgotne i bujne; a pośrodku do połowy w soczystej zieleni stała jałówka, spozierając spokojnie ku dziewczętom poprzez otaczające kłosy. Ania rzuciła lejce i zerwała się z zaciśniętemi usty. Nie wróżyło to nic dobrego niesfornemu szkodnikowi. Bez słowa zsunęła się szybko po kołach i przeskoczyła płot, zanim Diana zdołała zrozumieć, co się stało.
— Aniu, wracaj! — krzyknęła wreszcie przeraźliwie, odzyskawszy głos. — Zniszczysz sukienkę w tem mokrem zbożu, na nic zniszczysz... Nie słucha mnie... A przecież sama nie da rady krowie. Trudno, muszę iść jej pomóc.
Ania, jak szalona, pędziła poprzez zboże, Diana zaś zeskoczyła z kabrjoletu, uwiązała konia do słupa i, zarzuciwszy spódniczkę swej perkalowej sukienki na ramiona, wdrapała się na płot i pogoniła za swą gwałtowną przyjaciółką. Łatwiej jej było biec niż Ani, której ruchy hamowała przemoczona, przylegająca do ciała sukienka, to też wkrótce dogoniła ją. Za niemi pozostawała smuga stratowanego zboża; panu Harrisonowi z pewnością pękłoby serce na ten widok.
— Aniu, na litość Boską, zatrzymaj się — dyszała biedna Diana — toć zabraknie mi tchu, a ty przemokłaś do szpiku kości.
— Muszę... tę krowę... stąd wydostać... zanim pan Harrison ją zobaczy — szeptała Ania. — Wszystko mi jedno, nawet gdybym miała się utopić. Aby tylko ją wygnać!
Ale jałówka nie widziała dobrej racji, dla której miałaby być pozbawiona swego wspaniałego pastwiska. Zaledwie zziajane dziewczęta stanęły obok niej, jednym susem znalazła się w przeciwległym końcu pola.