Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz po awanturze z Anią ogarnął pana Philipsa zjawiający się u niego od czasu do czasu zapał do reform. Idąc na obiad, oznajmił, że życzy sobie, by powróciwszy, zastał wszystkie dzieci na miejscach. Ktokolwiek się spóźni, będzie ukarany.
Wszyscy chłopcy i kilka dziewcząt pobiegło natychmiast do lasku ze stanowczym zamiarem powrócenia na czas. Lecz pod sosnami było tak rozkosznie, a złociste krople żywicy błyszczały jak najpiękniejsze bursztyny!
Więc też opamiętały się dopiero, usłyszawszy przeraźliwy okrzyk Kubusia Glowera, który, siedząc na wierzchołku starej sosny, zawołał, jak mógł najgłośniej: „Nauczyciel idzie!“
Dziewczęta, znajdujące się pod drzewami, skoczyły co sił i nadbiegły do szkoły we właściwej porze. Chłopcy, zmuszeni spuszczać się z drzew, przybyli nieco spóźnieni. Ale najpóźniej zjawiła się Ania — Ania, która bynajmniej nie była zajęta zbieraniem żywicy, lecz pełna zachwytu kroczyła po lesie, brodząc pomiędzy paprociami, sięgającemi jej prawie do pasa. Włożywszy na głowę wianuszek z szafirowych dzwonków, nuciła sobie półgłosem, niby jakaś boginka tych cienistych zakątków. Ania umiała biec, jak sarenka. To też i teraz potrafiła tak doskonale użyć swych długich nóg, że doścignęła chłopców przy drzwiach i wpadła z nimi do pokoju szkolnego, w chwili, gdy pan Philips zawieszał swój kapelusz na kołku.
Gorączkowy zapał wprowadzania reform był już ochłódł, i nauczyciel nie miał wcale ochoty zająć się karaniem kilkunastu spóźnionych uczni. Należało jednakże uczynić coś dla zachowania powagi. Obejrzał się więc za jakimś kozłem ofiarnym i znalazł go w Ani, która właśnie padała na swe miejsce, zgrzana, bez tchu, z wiankiem dzwonków, zawieszonym nad uchem, co jej nadawało wygląd szczególnie nieporządny i łobuzowski.
— Anno Shirley! wobec tego, iż zdajesz się chętnie przebywać w towarzystwie chłopców, uwzględnię twój gust