Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

— Któż ty jesteś? — spytała panna Józefina Barry bez ceremonji.
— Jestem Ania z Zielonego Wzgórza — odpowiedział mały gość, składając ręce we właściwy sobie sposób — i przyszłam wyznać, proszę pani.
— Wyznać, co takiego?
— Że to była moja wina, iż wskoczyłyśmy tej nocy do pani łóżka. Był to mój pomysł. Jestem pewna, że Djanie nigdy nic podobnego nie wpadłoby do głowy. Djana jest po pańsku wychowaną dziewczynką, proszę pani. To też pani nie powinna się na nią gniewać.
— O, nie powinnam? Hm!... Wszakże Djana co najmniej przyjęła udział w tych figlach. Zabawa tego rodzaju w przyzwoitym domu!...
— Ależ to były tylko żarty! — nalegała Ania. — Sądzę, że pani zechce darować nam winę, skoro się tłumaczymy i prosimy o przebaczenie. A przedewszystkiem, niechże pani będzie o tyle dobra i wybaczy Djanie, oraz pozwoli jej brać lekcje muzyki. Djana cieszyła się tak bardzo myślą o tych lekcjach, a ja wiem najlepiej, co to znaczy cieszyć się nadzieją czegoś, a doznać potem zawodu. Jeśli pani chce się koniecznie na kogoś gniewać, proszę gniewać się na mnie. W dzieciństwie tak bardzo przywykłam do tego, że się ze mną surowo i niesprawiedliwie obchodzono, iż potrafię znieść to daleko łatwiej, niż Djana.
Podczas gdy Ania tak rozprawiała, surowy wzrok starej panny Barry złagodniał nieco i zamigotały w nim błyski lepszego humoru. Pomimo to w dalszym ciągu mówiła ostrym tonem:
— Sądzę, że nie tłumaczy was wcale, iż były to tylko żarty. W czasach, gdy ja byłam młodą, dziewczynki nie pozwalały sobie na tego rodzaju figle. Nie wiesz wcale, co to znaczy po długiej i uciążliwej podróży zostać rozbudzoną z miłego snu przez dwie dziewczyny, spadające na ciebie jak dwa wielkie kloce.
— Nie wiem tego, lecz mogę sobie wyobrazić — rze-