Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/358

Ta strona została uwierzytelniona.

w Avonlei na moją korzyść. Było to bardzo wspaniałomyślnie... i pragnęłam ci powiedzieć, jak cenię twoją dobroć.
Gilbert szybko ujął podaną sobie dłoń.
— Nie było w tem nic niezwykłego, Aniu. Przyjemnie mi jest, że mogę ci oddać małą przysługę. Czy teraz będziemy wreszcie przyjaciółmi? Czy naprawdę darujesz mi mój dawny błąd?
Ania roześmiała się i napróżno starała cofnąć swą rękę.
— Przebaczyłam ci już owego dnia na przystani, chociaż sama nie byłam świadoma tego. Jakąż upartą gąską byłam wówczas! Od owej chwili... muszę się ostatecznie przyznać... żałowałam ciągle mego uporu.
— Teraz więc będziemy przyjaciółmi — zawołał Gilbert wesoło. — Stworzeni byliśmy na przyjaciół, Aniu. Tyś dość długo opierała się przeznaczeniu. Wiem, że będziemy mogli niejednokrotnie pomagać sobie wzajemnie. Masz wszakże zamiar samodzielnie dalej pracować, czy nie? Ja zamierzam to samo. Chodźmy, odprowadzę cię do domu.
Maryla ciekawie spojrzała na Anię wchodzącą do kuchni.
— Któż to szedł z tobą wzdłuż alei, Aniu? — spytała.
— Gilbert Blythe — odpowiedziała Ania, czując, ku swemu niezadowoleniu, że się rumieni. — Spotkałam go na wzgórzu obok domu.
— Nie przypuszczałam, że Gilbert i ty przyjaźnicie się w tym stopniu, aby spędzać pół godziny na rozmowie za furtką — rzekła Maryla z lekkim uśmiechem.
— Nie przyjaźniliśmy się... a nawet byliśmy wrogo dla siebie usposobieni. Lecz oto zapadło postanowienie, że w przyszłości będziemy przyjaciółmi. Czyż wistocie rozmawialiśmy całe pół godziny? Myślałam, że najwyżej pięć minut. Ale, co prawda, musimy sobie powetować cztery lata straconej rozmowy.
Długo siedziała Ania tego wieczoru u okna z cichą radością w duszy. Wiatr lekko kołysał gałęzie wiśni, a zapach mięty płynął ku niej z ogrodu. Gwiazdy zerkały po-