Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/59

Ta strona została przepisana.

Kościół wewnątrz był równie staroświecki, jak nazewnątrz. Stało w nim kilkanaście prostych ławek z drzewa bukszpanowego, kazalnica była w kształcie butelki do wina i opadała stromo ku nawie kilku wąskiemi stopniami. Ławka wuja Aleca znajdowała się w głębi głównej nawy, tuż w pobliżu kazalnicy.
Pojawienie się Piotrka nie wzbudziło ogólnego zainteresowania, na jakie byliśmy przygotowani. Nikt właściwie zdawał się go nie dostrzegać. Światła nie były jeszcze zapalone i cały kościół tonął w przyjemnym półmroku. Nadworze niebo było purpurowe, złociste i srebrno-zielonawe, z delikatnemi pasami różowych obłoczków, przepływających nad wierzchołkami wiązów.
— Czyż tu nie jest cudownie i uroczyście? — wyszeptał z nabożeństwem Piotrek. — Nie miałem pojęcia, że w w kościele jest tak przyjemnie.
Fela skrzywiła się niechętnie, a Historynka trąciła go nogą, aby przypomnieć, że w kościele nie wolno rozmawiać. Piotrek wyprostował się i siedział już nieruchomo przez cały czas trwania nabożeństwa. Nikt chyba nie potrafiłby się lepiej zachowywać. Ale, gdy nabożeństwo się skończyło i gdy rozpoczęto zbiórkę, Piotrek uczynił coś takiego, na co nikt z nas nie był przygotowany.
Elder Frewen, wysoki blady jegomość, o długich bokobrodach piaskowego koloru, ukazał się u wejścia do naszej ławki, trzymając w ręku tacę. Znaliśmy wszyscy Eldera Frewena i lubiliśmy go bardzo. Był on kuzynem ciotki Janet i dość często ją odwiedzał. W dzień powszedni bywał zazwyczaj wesoły i beztroski, lecz w niedzielę miał minę wyjątkowo uroczystą, co nas przeważnie ogromnie bawiło. Najwidoczniej ubawiło to również Piotrka, bo rzucił swego centa na tacę i wybuchnął nagle głośnym śmiechem!