Strona:Leo Belmont - Ostatnia mohikanka rewolucyi.djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.
—   2   —

„Jeżeli nie zapomniałeś Pan słów, wyrzeczonych przed rokiem z akcentem wielkiej powagi i szczerości w głosie — to przyjdziesz Pan dziś o godzinie 6 po południu na ulicę N. dom № 3 m. 11, nikomu nie mówiąc nic o tem zaproszeniu; marzenie Twoje będzie spełnione“. Znajoma.
Odczytywał te słowa po wiele razy, badał nieznany mu charakter pisma, łamał głowę nad tą zagadką — i nie mógł nic przypomnieć, żadnych słów, wyrzeczonych przed rokiem „z powagą i szczerością“, żadnych „marzeń“...
Odrzucał list z irytacją — próbował zasnąć na nowo — lecz we mgle odurzonej wyziewami alkoholu głowy wykwitały jakieś świeże różowe usta, wybłyskiwały czarne oczy — i coś szeptało rozkazująco: idź!..
Ale obok tej wizyi pojawiała się we wspomnieniu inna — realniejsza: — grube wargi, pijane oczy, namiętne podrzuty nagiego ciała... W uszach jego rozlegał się śmiech ordynarny, ochrypły głos, śpiewający piosnki w niezrozumiałym języku... Powracała pamięć szalonej pijanej nocy, którą przepędził z głupią i tłustą szansonistką-Węgierką w gabinecie kabaretowym... Przypominał, że wyrzucił wczoraj na szampana kilkadziesiąt rubli — wszystko, co miał — całe honorarjum, jakie otrzymał od wydawcy za swoje: „Pieśni szału i nudy“... Dręczył go teraz katzenjammer — ból głowy, resztka nudności, nie zabita przez czarną kawę z cytryną...
Zamykał oczy i... dziwił się. W pustce duchowej, której doznawał, coś jakby płakało. Wsłuchiwał się w siebie samego — i odkrywał w sobie coś nakształt żalu: głupią myśl, że oto liścik ten miał mu przynieść poszukiwane od wielu lat, nieskończone szczęście, któremu nie ośmieli się spojrzeć w oczy zbrukany, wyczerpany, znudzony!..
— Nie pójdę — zadecydował...