Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

— Oszalałeś! Ruszaj zaraz... Rób, com kazał!
— Nie ruszę się stąd!
Król zaczerwienił się z gniewu.
— Pojedziesz mi zaraz do Compiègne.
— Mam obowiązek ostrzedz Waszą Królewską Mość przed taką potwornością... Królowi nie wolno się kompromitować.
— Błaźnie!! nie ucz mnie, co mi wolno!
Król podniósł obcążki. Nastąpiła scena nieprawdopodobna, której prawdziwość stwierdza jednakże sumienny historyk obyczajów dworskich XVIII stulecia. Monarcha gonił po pokoju kamerdynera, trzymając w ręku obcęgi z rozpalonemi końcami. Lebel uciekał. Pewnej chwili, widząc przed oczyma czerwone żelazo, ugiął się przerażony i krzyknął.
— Co Król czyni?!...
— Widzisz! — ozwał się monarcha zawstydzony. Do czego mnie doprowadziłeś!
Odrzucił obcęgi, widząc, że pobladły kamerdyner ledwo dyszy, cisnąc dłonią serce.
— Lebel, proszę cię, pojedź! Rozumiesz, zakochałem się, jak osioł. Nie mogę inaczej — zrób to, o co proszę.
Głos Króla brzmiał żałośnie. Kamerdyner był zdumiony. Stał wobec fatum. Ręce rozniósł bezradnie — głowę pochylił:
— Rozkaz, Najjaśniejszy Panie!... Jadę... Ale zdejmuję ze siebie wszelką odpowiedzialność. Niech się dzieje wola Boża!