Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/254

Ta strona została przepisana.

„Gdyby istności Boga nie głosiły nieba, gdyby nie był — zmyśleć byłoby Go trzeba!“
I oto w tej chwili — w pobliżu łóżeczka Miggeli aptekarz zadawał sobie pytanie:
„Czy to samo nie stosuje się do djabła? Czy istnieje i ajaceł oła utrzymania równowagi stworzenia — a gdyby nie był, to czy nie należałoby go stworzyć wyobraźnią?...

Nagle od łóżeczka doszedł go figlarny głosik:
— A! to pan, panie Engherz?... Pan obiecał mi kiedyś przynieść karmelki.
Miggeli obudziła się i gołemi nóżkami, podrygując, biła w zmiętą pierzynę.
Obudził się z dumań.
— Właśnie z tem przyszedłem, Miggeli.
Wyciągnął z kieszeni torebkę — wyjął karmelek i obracał nim kusząco w powietrzu.
— Niech pan mi to da! — dziecko powstało i wyciągnęło chciwie rączki. — Prędzej... dawać tu!... — już rozkazywała kapryśnie.
Podał chrupała cukierek i oblizywała różowe usteczka języczkiem.
— A, smaczne!... Niech pan przysiądzie się tu... Bliżej!... Na łóżeczku.
Przesiadł się z krzesła na posłanie...
I naraz — syknął...
W pośladek wpiła mu się szpilka.
— Co to jest?!
Dziewczynka zaklaskała w rączki:
— Boli?... he, he!...
— Boli!