Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

śnie przyjechałam... Jestem jego bliską krewną, nie przeszkodzę mu w niczem... Chciałabym tylko zobaczyć się z księciem Bazylim, jest tutaj, wiem na pewno. Proszę cię kochanku, zapowiedz nas.
Szwajcar nadąsany, pociągnął za dzwonek niecierpliwie:
— Księżna Trubeckoj, pragnie widzieć się z księciem Bazylim — krzyknął lokajowi, który wystawił głowę powyżej schodów.
Księżna poprawiła fałdy sukni z kitajki jedwabnej, przefarbowanej, przeglądając się w dużem weneckiem źwierciedle. Potem zaczęła stąpać śmiało po bogatym perskim kobiercu, mimo że na nogach miała podarte trzewiki.
— Przyobiecałeś mi — powtórzyła synowi, ściskając go nieznacznie za ramię jakby dla zachęty.
Szedł za matką spokojny, z oczami spuszczonemi, tak przeszli oboje przez salę prowadzącą do księcia Bazylego.
A chcieli właśnie spytać starego, siwego kamerdynera, który powstał na ich powitanie, w które drzwi wejść mają, bo w sali było drzwi bez liku, gdy jedne z nich otworzono ze strony przeciwnej i na progu ukazał się książę Bazyli w szubce aksamitnej, podbitej sobolami, ozdobionej tylko jedną dekoracją, co u niego wskazywało ubranie ranne, negliżowe. Książę odprowadzał młodego, pięknego mężczyznę, z oczami czarnemi i włosem kruczym. Był to doktór Lorrain, lekarz używający sławy rozgłośnej w Moskwie.
— Czy to już na pewno? — spytał.