Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

zolutną, zerwała się na równe nogi, mrugając na Piotra, żeby zwrócić jego uwagę na to co miała powiedzieć.
— Mamo! — zawołała śmiało, swoim dziecięcym głosikiem dźwięcznym i świeżym.
— Czego chcesz? — drgnęła hrabina nerwowo, przeczuwając jakąś swywolę, po wyrazie twarzy dziewczynki. Pogroziła jej palcem, siląc się na surowość i potrząsała głową z najwyższem niezadowoleniem.
Umilkły naraz wszystkie rozmowy.
— Mamo, co będziemy mieli na leguminę? — spytała mała figlarka bez wahania.
Nadaremnie matka starała się ją zatrzymać.
— Ty, ty kozaku! — krzyknęła Marja Dmytrówna, grożąc jej również palcem.
Goście patrzyli jeden na drugiego. Starsi nie wiedzieli jaką minę zrobić.
— Pytam co będziemy mieli słodkiego? — powtórzyła Nataszka nie zmięszana wcale i najpewniejsza, że figiel spłatany ujdzie jej bezkarnie.
Sonia i Piotr olbrzymi, dusili się od śmiechu.
— A zatem słyszałeś, żem spytała na głos cały — odszepnęła bratu tryumfująco swywolnica, spojrzawszy znowu na Piotra.
— Podadzą lody, ale ty ich za karę nie dostaniesz — zawołała Marja Dmytrówna.
Widząc że i z tej strony nie ma się czego obawiać, Natasza spytała wprost tę ostatnią.
— Jakie lody? Byle nie śmietankowe, bo tych nie cierpię!