Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

poczciwego Tykona. Syn zbliżył się szybko do niego. Znikł z twarzy Andrzeja ów zwykły wyraz apatji i znudzenia. Teraz twarz jego ożywiał ten sam uśmiech serdeczny, który ją rozjaśniał dawniej na widok Piotra.
— Oho! jesteś mój wojaku! Chcesz pobić Napoleona, co? — wykrzyknął stary książę, potrząsając drwiąco głową upudrowaną, o ile mu na to pozwalały ręce Tykona, splatające warkocz w tyle peruki. — Tak, tak, ruszaj na pole walki!... śmiało! naprzód! Bez tego mógłby nas wkrótce Bonaparte zaliczyć do swoich poddanych!... Zdrów jesteś hę?...
Podsunął mu policzek. Drzemka wprawiła starca w humor wyśmienity. Nie darmo też utrzymywał: „przed obiadem sen jest złotem, po obiedzie już tylko srebrem“. — Rzucał na syna z pod brwi krzaczystych i gęstych spojrzenia rozradowane, gdy ten go całował w miejsce wskazane, nic nie odpowiadając, na jego wieczne drwiny i docinki, o tegoczesnych wojskowych, a szczególniej o Bonapartem.
— Tak, przybyłem mój ojcze, gdyż chciałem ci przywieźć moją żonę w stanie poważnym... Ojciec zawsze zdrów i rześki, nieprawdaż?
— Mój drogi, tylko głupcy i birbanty chorują, a ty mnie znasz przecie... Pracuję od świtu do nocy, żyję wstrzemięźliwie, zatem zdrowie i czerstwość zachowam do późnej starości.
— Dzięki Bogu! — wtrącił syn.
— Po co mięszać w to Boga! Powiedzże mi teraz — wracał znowu do swojego ulubionego przedmiotu — w jaki sposób i według jakiej instrukcji przemądrej, udzie-