Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

ków, dwór cały znajduje się w tarapacie nielada... Nie nazwałbym tego ani głupstwem, ani podłością, ani zdradą, to zupełnie jak w Ulmie... to... to — zatrzymał się szukając po głowie dowcipnego określenia, — To w guście Mack’a. Jesteśmy po prostu zmackowani! — zakończył z tryumfem, dumny, że udało mu się znaleźć nowe, a tak trafne wyrażenie, jedno z tych, które miały być podawane z ust do ust i obiegnąć wszystkie salony. Wygładził czoło z wielkiego zadowolenia, i spojrzał z uśmiechem na paznogcie. — Dokąd idziesz? — spytał Andrzeja, gdy ten wstał z fotelu.
— Odjeżdżam.
— Dokąd?
— Do armji.
— Chciałeś przecie zostać z nami dni kilka.
— Niepodobna w obecnych warunkach. Odjeżdżam natychmiast.
I książę wydawszy stosowne rozkazy, wrócił nazad do gabinetu, w którym zostawił Bilibina.
— Słuchaj, mój drogi — zagadnął go Bilibin. — Po co ty właściwie odjeżdżasz?
Andrzej za całą odpowiedź wypatrzył się na niego zdziwiony.
— Ależ ma się rozumieć, po co ci jechać? Wiem co myślisz, że jest twoją powinnością wracać do armji, skoro jej grozi tak wielkie niebezpieczeństwo... Rozumiem ciebie. Jest to po prostu bohaterstwem.
— Ależ wcale nie.
— Tak, jesteś filozofem, bądźże nim w całem tego słowa znaczeniu. Przypatrz się tej sprawie z innej strony,