Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

ogniem tysiąca oczów, które uciekały prawie z pod powiek, aby przypatrzyć mu się uważniej.
Zatrzymał się nagle przed trzecią kompanją. Orszak nieprzygotowany na ten przystanek, znalazł się o krok niego.
— Ach! Tymotkin! — zawołał radośnie, poznając kapitasia, z nosem purpurowym.
Tymotkin wyciągnięty już do granic możliwych, od owej chwili złowrogiej, kiedy napadł na niego pułkownik, z powodu Dołogowa, potrafił wyciągnąć się jeszcze więcej po słowach główno-dowodzącego. Te istne tortury, mogły mieć dla niego skutki fatalne, gdyby były dłużej potrwały. Spostrzegł to Kotuzow i odwrócił się czemprędzej od niego, z lekkim uśmiechem igrającym na jego twarzy naznaczonej blizną głęboką.
— Ten także, to mój stary towarzysz broni z pod Izmaiły... dzielny wojak... Czyś z niego zadowolony?...
— Ależ nadzwyczajnie, wasza Ekscellencjo.
— Każdy ma wprawdzie swoje słabostki i on, o ile pamiętam, hołdował trochę nadto Bachusowi — dodał Kotuzow na odchodnem.
Skamieniały z przerażenia, żeby mu nie kazano odpowiadać za nałóg nieuleczalny kapitasia, nieszczęśliwy pułkownik milczał zawzięcie. Ów swywolny huzar tymczasem, uderzony postacią zwolennika bachusowego, z nosem purpurowym i z figurą jak struna wyciągniętą, zaczął go naśladować z takiem mistrzowstwem, że Neświcki, mimo całej powagi, parsknął śmiechem. Kotuzow obrócił się. Obaj jednak potrafili natychmiast zmienić wyraz fizjonomji. Twarz tak u jednego, jak u