Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzej zrównawszy się z forszpanami, przeglądnął je szczegółowo. Linja tyraljerów nieprzyjacielskich i rosyjskich, oddalona znacznie od siebie, na skrzydle lewem i prawem, w samym środku, była o wiele bliżej. W tem samem miejscu, ukazał się dziś rano parlamentarz. Tak były do siebie te linje zbliżone, że żołnierze mogli rozpoznawać barwę munduru i rysy twarzy, a nawet rozmawiać jedni z drugimi. Wielka liczba ciekawych cywilów, wcisnąwszy się pomiędzy żołnierzy, przypatrywała się i gapiła na tych nieprzyjaciół, dotąd niewidzianych, a tak dziwnie wyglądających. Mimo surowego rozkazu oficerów, żeby oddalili się natychmiast, chłopi i mieszczanie okoliczni stali w miejscu, jak przykuci. Żołnierzom rosyjskim, sprzykrzyło się prędko to widowisko; żaden z nich ani spojrzał więcej na Francuzów. Skracali sobie czas stojąc na warcie, strojeniem żarcików z nowo przybyłych. Książę Andrzej zatrzymał się, chcąc również przypatrzeć się nieprzyjacielowi.
— Słuchaj no! słuchaj! — zaśmiał się jeden z żołnierzy, trąciwszy w bok swojego sąsiada, a pokazując na innego towarzysza, który wysunięty naprzód z szeregu, rozmawiał żywo, wymachując przytem rękami, z grenadjerem francuzkim, dalej ciągnął: — Jak ten ci trzepie tym psim językiem! nieprzymierzając, jakby urodził się Francuzem... Tamten nie może mu nastarczyć! Cóż ty na to, Sidorow?
— Zaczekaj... niech wsłucham się lepiej... Do kroćset djabłów! pytluje jak w młynie — machnął ręką Sidorow, uchodzący za najlepszego francuza w pułku.
Żołnierz, podziwiany z powodu swojej biegłości w