Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

dał się słyszyć głos inny, młodszy widocznie. — Nie ominie ona nas i przybędzie prędzej, czy później...
— Tak, zapewne... tymczasem jednak boimy się śmierci i kwita.
— Ah! wy mądrzy filozofowie! — wykrzyknął głos trzeci, o dźwięku basowym, prawdziwie męzkim. — Łatwo wam filozofować! Wy, artylerzyści, dla tego tylko tak plujecie mądremi sentencjami, że u was w jaszczykach obok amunicji, nie braknie nigdy dobrej wódeczki i czegoś do zjedzenia. Gdy żołądek pełny, znajdzie się i rozum z większą łatwością.
Był to widocznie żarcik, puszczony przez piechura.
— Wszystko to dobre i piękne, a koniec końcem, każdy z nas lęka się tego, co mu jest nieznanem. Niech nam prawią co chcą o duszy idącej po śmierci do nieba... czy my wiemy jak ono wygląda?... Uczą nas przecie, że ten błękit nad nami, to tylko otaczająca nas atmosfera i że...
— Ot! potraktowałbyś nas raczej Tonszyn, twoim absyntem, zamiast prawić nam ni to ni owo! — wpadł mu w słowo ów głos basowy.
— To jest zatem ten sam kapitan — pomyślał Andrzej, poznając z przyjemnością do kogo należał ów głos tak mu sympatyczny — którego zastaliśmy boso u markietanki, suszącego sobie buty nad ogniskiem.
— Oh! i owszem, potraktuję was najchętniej. Co do zrozumienia życia pozagrobowego...
Nie skończył frazesu rozpoczętego, w tej samej bowiem chwili, usłyszano świst przeraźliwy w powietrzu, i kula armatnia lecąc z szybkością odurzającą, zaryła