Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

się i niepewność komendantów, co też udzieliło się wkrótce całemu oddziałowi.
— Ah! gdyby to już mogło nadejść prędzej, prędzej! — pomyślał Rostow, odczuwając w chwili ataku, owe rozkoszne podniecenie, o którem tyle mu się naopowiadali starsi od niego towarzysze.
— Naprzód dzieci, i niech nam Bóg dopomaga! — krzyknął Denissow — Truchtem zrazu... marsz! marsz!
Zafalowały grzbiety końskie. Pomknął i Kruk Rostowa żwawo naprzód.
Na przedzie, po prawej ręce, miał Rostow pierwsze szeregi huzarów, a w głębi przed sobą, wyciągniętą linję ciemną, z której na razie nie umiał sobie zdać sprawy. Tą linją było wojsko nieprzyjacielskie. Słychać było w oddali strzały karabinowe.
— Kłusem...
Rostow idąc za popędem konia rozgrzanego, uczuł w sobie ten sam zapał z szałem graniczący. Drzewo rosnące samotnie, a które według jego obliczenia, stało po środku tej przestrzeni tajemniczej, znajdowało się już w tyle za nimi.
— A więc linja przebyta, i nie ma dotąd nic strasznego, przeciwnie zaczyna mi się wszystko przedstawiać coraz zabawniej, i coraz weselej. Oh! z jakąż rozkoszą zacznę siec, rąbać! — szepnął sam do siebie, ściskając mocno w dłoni rękojeść pałasza.
W tyle po za nim, zagrzmiało — „Hurra!“ — potężne...
— Żeby mi się tylko który nawinął pod rękę — pomyślał.
Puścił się galopem wspiąwszy konia ostrogami. Je-