Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

nego? Czy to zawsze odbywa się w ten sposób? I co ja teraz mam począć z sobą?...
Uczuł niepojęty ciężar w lewem ramieniu, zupełnie ubezwładnionem. Sama ręka zdawała się nie należeć wcale do niego, tak mu ścierpła, a jednak nie było na niej ani śladu krwi.
— Ah! nadchodzą jacyś ludzie, oni mnie poratują — pomyślni ucieszony.
Pierwszy ku niemu nadbiegający, z cerą smagłą, prawie barwy miedziannej, z nosem mocno zakrzywionym, w mundurze szafirowym, miał na głowie czako dziwnego kształtu. Przemówił do drugiego żołnierza, w języku, którego Rostow wcale nie rozumiał. Reszta żołnierzy ubranych tak samo, prowadziła huzara z jego pułku.
— To pewno ich jeniec?... Czy i mnie wezmą w niewolę? — pomyślał Rostow oczom własnym nie wierząc. — Czyżby to byli Francuzi?
Przypatrywał się uważnie nadchodzącym, a mimo że przed chwilą czuł się tak pełnym animuszu i radby ich był wszystkich w pień wyciąć, obecnie to bliskie z nimi sąsiedztwo krew mu w żyłach zmroziło i trwożyło niewypowiedzianie.
— Gdzie oni idą?... Czy chcą mnie napaść?... Może mnie zabiją?... A za co?... Mnie, którego kocha świat cały?...
I przypomniała mu się miłość macierzyńska, jak również całej jego rodziny. Tak mu byli wszyscy życzliwi, dlaczegożby ci go mieli zabijać?
Stał na miejscu jak przykuty, nie zdając sobie sprawy