Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

jakąś wymarzoną postać — „wujaszka”. — Tego wujcia ruch każdy zajmywał go w szczególności, a odgłos kanonady, uderzał słuch kapitana, niby oddech istoty żyjącej. Liczył też bacznie każde jej westchnienie.
— Oho! już zaczyna ciężko wzdychać! — szeptał. Sam sobie, wydawał się olbrzymem, ciskającym obiema rękami bomby na nieprzyjaciela.
— No, moja droga Matuszko! Spełń tak dobrze, jak zazwyczaj swoją powinność.
Tylko skończył czułą przemowę do swego działa ulubionego, usłyszał za sobą głos nieznany:
— Kapitanie! Kapitanie Tonszyn!...
Odwrócił się przestraszony. Wołał na niego oficer ze sztabu głównego, wysłany przez Bagrationa.
— Czyś oszalał kapitanie? Już dwa razy przysłano ci rozkaz wycofania się z tego miejsca!
— Ja... ja... tego to... nic właściwie... — jąkał się biedak zmięszany najokropniej, przykładając dwa palce do daszka od czapki wojskowej.
— Ależ przecie...
Nie dokończył oficer z głównego sztabu. Kuta armatnia padając tuż koło niego, tak go spłoszyła, że położył się jak długi na koniu. Zaczynał frazes na nowo, gdy kartacz świsnąwszy mu koło ucha ścisnął go po wtórnie za gardło, niby kleszczami. Zawrócił konia czemprędzej, uciekając galopem. Na odjezdnem rzucił Tonszynowi:
— Cofać się natychmiast...
Artylerzyści kładli się prawie od śmiechu. W tropy za pierwszym oficerem, zjawił się drugi z tym samym rozkazem.