Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

i wymuskany oficer od piechoty, który przed kilku godzinami wyleciał jak z procy z szałasu Tonszyna, leżał teraz rozciągnięty na łożu matuszki, z kulą w żołądku. Junker z pułku huzarów, blady i mogący zaledwie wlec nogami, z wielkiego osłabienia, prosił również o jaki kącik choćby najciaśniejszy.
— Panie kapitanie — jęczał — przez miłosierdzie Boże! pozwól mi się przyczepić gdziekolwiek! Mam ramię kontuzjonowane i czuję że siły moje są najzupełniej wyczerpane!
Było widocznem, że musiał już tak prosić kilka razy, ale zawsze bez skutku. Głos mu drżał, jakby płaczem tłumionym, mówił zaś tonem tak nieśmiałym, i tak błagającym:
— Na Boga! nie odmawiajcie mi!...
— Umieścić go, umieścić!... Podłóż twój szynel pod niego, moje serdeńko — przemówił Tonszyn do jednego ze swoich artylerzystów, którego lubił najwięcej. — A gdzież się podział ranny oficer?
— Zdjęli go... skonał — mruknął ktoś zcicha.
— Usiądź, usiądź mój przyjacielu — zachęcał junkra poczciwy Tonszyn — podłóż mu Antonow płaszcz po zmarłym oficerze... Czyś ranny biedaku? — spytał kapitan.
— Nie, otrzymałem tylko kontuzją.
— Zkądże ta krew na mundurze?
— To z nieboszczyka, wasza miłość — bąknął kanonier, ocierając łoże armatnie własnym rękawem, jakby chciał tym czynem wyprosić sobie przebaczenie, że działo poruczone jego pieczy zostało krwią splamione.
Działa popychane z tyłu przez piechotę, wciągnięto