Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

wreszcie na górę z wielką mozołą. Gdy przybyły do wsi Gunthersdorf, tam się zatrzymały. Tak już było ciemno, że o dziesięć kroków nie można było rozróżnić mundurów żołnierzy. Zwolna, zwolna ustawał ogień z ręcznej broni. Naraz, tuż blisko, na prawo, usłyszano gęste strzały. Była to ostatnia próba Francuzów, ale ta im się również nie powiodła. Rosyjscy żołnierze, odpowiedzieli na nią taką samą strzelaniną, wybiegłszy z domów, gdzie zaczynali rozgospodarowywać się po trochę. Tonszyn zaś ze swoimi niedobitkami, nie mogąc posuwać się dalej, stał w miejscu, czekając w milczeniu na zmiłowanie Boże, i na rozkazy z góry.
— A tośmy Francuzom kurtę skroili, co się zowie! Nie zechce im się tak prędko o nas ocierać — przechwalał się jeden z piechurów.
— Zdrów jesteś Petro? Nic ci nie brakuje? — spytał drugi.
— Ależ to ciemno, choć oko wykol — bąknął trzeci. Słuchajcie no braciszkowie? Nie ma tam który bodaj kropelki, zakropić gardło?
Francuzów odparto ostatecznie i działa Tonszyna odjechały tonąc w ciemnościach okiem nieprzebitych, wśród wrzasków i nawoływań nadciągającej piechoty.
Można było przypuścić że to jakaś rzeka ciemna i niewidzialna, toczy fale potężne a wzburzone. Szum fal zastępowały w tym wypadku ludzkie głosy pomięszane, niby dalekie grzmotu warczenie, dźwięki głuche podków końskich i turkot kół. Z pomiędzy tego chaosu, występywały ostro i wyraźniej: jęki i skargi żałośne rannych, które zdawały się same w sobie wypełniać te ciemności