Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

nad nimi, że nie wejdą do miasta tak jak on pieszo w wesołem towarzystwie. Porucznik Gerkow, ten sam, który bawił przed tem całą świtę, otaczającą Kotuzowa, naśladując komicznie ruchy pułkownika i Tymotkina, powstrzymał konia nieznacznie, aby zbliżył się do Dołogowa. Chociaż Gerkow należał niegdyś do szajki łobuzów i hultajów którym przewodniczył Dołogow, wstrzymywał się jednak dotąd z wszelką przezornością od stosunków jakichkolwiek z dawnym towarzyszem, obecnie zdegradowanym i w niełasce. Słów kilka rzuconych przez Kotuzowa, kazały mu atoli zmienić taktykę. Przemówił zatem, udając wielkie rozradowanie:
— Jakże się miewasz, kochany przyjacielu?
— Jak widzisz — odpowiedział Dołogow tonem lodowatym.
Piosnka coraz żywsza i śpiewana w rytmie lekkim kozaka, towarzyszyła dziwnie do Gerkowa wielko-pańskiej nonszalancji, z którą cedził wyrazy, i odpowiedziom lodowato-obojętnym Dołogowa.
— Jakże urządziłeś się z przełożonymi?
— Oh, jak najlepiej. Poczciwi ludzie... Ty jak widzę, wśrubowałeś się do głównego sztabu?
— Tak... przydzielono mnie do niego. Jestem tu w czynnej służbie.
Zamilkli obadwaj. — „Leci sokolik, leci w niebiosa, prawą dłonią podrzucony“ — brzmiały słowa piosenki. Nuta tejże skoczna i wesoła, wzbudzała mimowolnie w całem otoczeniu otuchę i wiarę w przyszłość.
I tych dwóch rozmowa, byłaby może weszła na inne tory, gdyby nie ten ożywiony akompaniament.