Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

krowiarni, w długiej wełnianej kamizeli i w szlafmycy białej. Wyrzucał nawóz żelaznemi widłami.
Twarz szeroką, opasłą, rozjaśnił na widok Rostowa uśmiech serdeczny i pełen życzliwości.
Czentopry! Czentopry! — przywitało go łamanym językiem, ale z widoczną przyjemnością, poczciwe niemczysko.
— Już przy pracy? — spytał Rostow, uśmiechając się ze swojej strony. — Hurra! dla Austrji, hurra! dla Rossji, hurra! niech żyje car Aleksander! — dodał żartobliwie, powtarzając ulubione wykrzykniki poczciwego Niemca.
— Hurra! dla całego świata! — Niemiec krzyknął ze śmiechem wyrzucając w górę szlafmycę.
Rostow powtórzył owe hurra! z zapałem, chociaż prawdę mówiąc, nie było powodu do tak wielkiej uciechy, ani dla Niemca czyszczącego swoją oborę, ani dla Rostowa, który wracał z koszar, rozdawszy furaż dla koni. Po tym wylewie wzajemnych uczuć patrjotycznych i braterskich, staruch poczciwy wrócił do nawozu, a młody junker wszedł w głąb domu.
— A twój pan gdzie? — spytał Ławruszkę, sługę Denissowa, hultaja znanego w całym pułku ze sprytu djabelskiego, z chytrości i łobuzostwa.
— Jeszcze nie wrócił od wczoraj wieczór... Zgrał się prawdopodobnie — poskrobał się w głowę Ławruszka. — Znam ja go na wylot! Jeżeli wygra, wraca wcześnie, aby pochwalić się tem czemprędzej. Jak go nie ma do dnia białego, znak to że zgrał się do nitki, a wtedy