Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— A, Teljanin! Dzieńdobry! Słyszałeś? Pobili mnie na głowę.
— Gdzież to?
— U Rykowa, ma się rozumieć.
— Aha, u Szczura — odrzucił ten ktoś, cieniutkim głosikiem.
W tej samej chwili wszedł do pokoju, w którym znajdował się Rostow, Teljanin, podporucznik w tym samym pułku. Rostow zgarnął pieniądze do sakiewki i wsunął ją pod poduszkę, jak sobie tego życzył Denissow. Następnie uścisnął nie bardzo chętnie dłoń wiecznie spoconą i wilgotną, którą podawał mu Teljanin. Wydalono go niedawno temu z gwardji carskiej. Obecnie, sprawował się dobrze i niemożna mu było nic zarzucić, nie lubiono go jednak ogólnie. Szczególniej Rostow, nie mógł ani pokonać, ani nawet ukryć antypatji, jaką wzbudził w nim Teljanin, zaraz przy pierwszem spotkaniu.
— I cóż, mój młody kawalerzysto? Czyś zadowolony z Kruczka? — tak nazywał się koń pod siodło, sprzedany Rostowowi przez Teljanina. Rzecz dziwna, gdy mówił do kogo, Teljanin nie patrzał mu nigdy w oczy, tylko myszkował wzrokiem tędy i owędy. — Widziałem was dziś na nim Mikołaju Stefanowiczu.
— Oh, nie ma w nim znowu nic nadzwyczajnego, ale ujdzie — bąknął Rostow wymijająco. Dowiedział się był od innych, doświadczeńszych, że przepłacił szalenie kruczka, dając za niego siedmset rubli, prawie drugie tyle ile był wart rzeczywiście. — To najgorsze, że utyka trochę na lewą nogę z przodu
— Eh, bagatela! Pęknął mu zapewne róg w kopycie.