Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

taborem o trzy wiorsty odległości od Saltzeneck. Była tam niezła traktyjernia, w której zbierali się wszyscy oficerowie. Gdy stanął przed nią, spostrzegł konia Teljanina, uwiązanego do słupa od sztachet. Jego samego zastał siedzącego przy jednym ze stolików, w głębi izby. Przed nim stał talerz z kiełbasą na gorąco i flaszka wina.
— A! i tyś tu, młodzieńcze? — przemówił Teljanin żartobliwie, mrugnąwszy oczami.
— Nie inaczej — bąknął Rostow głucho, i usiadł przy drugim stole obok dwóch Niemców i oficera rossyjskiego.
Wszyscy milczeli, słychać było jedynie szczęk nożów i widelców. Skończywszy śniadanie, Teljanin wyciągnął z kieszeni sakiewkę z jedwabiu ponsowego, z ładnemi złotemi wisiorkami na końcach, w kształcie żołędzi, odsunął jedno z kółek, palcami cieńkiemi i zakrzywionemi jak szpony u sępa, wziął sztukę złota i podał kelnerowi:
— Resztę!... tylko prędko!... — krzyknął.
— Proszę mi pozwolić... chciałbym przypatrzeć się bliżej tej sakiewce — przemówił Rostow zcicha, z podchodząc ku niemu.
Teljanin myszkując jak zwykle oczami podał mu ją.
— Szykowna, co? Ładne bo ją rączki robiły — zaśmiał się blednąc cokolwiek. — Patrz młodzieńcze!
Wzrok Rostowa przenosił się z Teljanina na sakiewkę a z sakiewki na niego.
— Wszystko to co w niej jest zostanie w Wiedniu, jeżeli dojdziemy tam szczęśliwie. Tu, w tych głupich dziurach, choćby człowiek jak chciał, nie ma na co i gdzie stracić pieniędzy — dodał siląc się na wesołość. — Proszę mi ją oddać... odchodzę...