Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

Rostow milczał.
— No, a hrabia?... Może każesz sobie co podać? Wcale nie źle tu jeść dają... Oddajcież sakiewkę, Mikołaju Stefanowiczu!...
Wyciągnął rękę.
Junker wypuścił ją z dłoni, a Teljanin wsunął zwolna do kieszeni w pantalonach, z wzrokiem, który zdawał się mówić:
— Do mnie należy; wraca do mojej kieszeni, wszystko w porządku, i nikomu nic do tego!...
— I cóż? — spytał mimowolnie, a ich spojrzenia skrzyżowały się w powietrzu.
— Proszę tu, pod okno! — Rostow pociągnął go za sobą. — Ta sakiewka i pieniądze Denissowa! — szepnął mu w same ucho.
— Co? Jakto?... Ośmielasz się pan!... — W słowach urywanych czuło się jednak prośbę rozpaczliwą, o względność i przebaczenie. Ostatnie wątpliwości przygniatające aż do tej chwili serce Rostowa, rozwiały się natychmiast.
Rozradował się niesłychanie, ale ogarnęła go jednocześnie litość dla tego nieszczęśliwego.
— Za wielu tu świadków — mruczał Teljanin, mnąc nerwowo w ręce swój kaszkiet, kierując się do pokoju obok — Bóg wie coby mogli pomyśleć...
— Musimy tę kwestję na czysto wyprowadzić... wiem o tem i udowodnię każdej chwili — odrzucił Rostow cicho ale stanowczo, nie ustępując ani krokiem.
Twarz winnego, coraz bledsza i przerażona, drgnęła kurczowo. Oczy biegały niespokojnie, to tu, to tam, wlepione w podłogę, i nie śmiejąc podnieść się w górę.